sobota, 26 września 2015

Kunstkamera Jana Nowaka

Kunstkamera Jana Nowaka

Obrazy pokazujące gabinety osobliwości przypominają czasem adwentowe bombonierki dla dzieci – trudno jednym spojrzeniem objąć zawartość, a wiadomo, że smakołyk kryje się w każdym zakamarku. 


Zamieszkały w szeregowym osiedlu na przedmieściach Jan Nowak ostatnio dawno nie narzekał na kraj. Dorobiwszy się już wcześniej trochę na giełdzie, wszedł w spółkę z kolegą ze szkolnej ławki – który nie wiadomo po kim, ale miał smykałkę – a niedawno wzmocnił go nawet solidny spadek po dalekiej krewnej z jeszcze dalszego przedmieścia zupełnie innego miasta. Już od dawna zauważył, że przeglądanie gazety rozpoczyna od rubryki najnudniejszej z tych najbardziej szarych i bez obrazków. Nekrologi, rankingi lokat, świeże doniesienia z rynku nieruchomości, kto ma dzisiaj imieniny, a potem krótkie zawahanie, czy zadzwonić do tej osoby, która je ma, ale jednak teraz może nie. W drugi wtorek zeszłego miesiąca, zaraz po takiej  wyczerpującej prasówce, Jana Nowaka spotkała zwyczajna drobnostka, ale przy tym też niezapowiedziana nieprzyjemność. Od tamtego momentu nie zastanowił się jeszcze, czemu tak się stało, bo właściwie takich wydarzeń zazwyczaj się nie rozważa – uderzył się w głowę, w czoło dokładnie, o kant lodówkowej obudowy. Od tej pory zaczął inaczej zaczynać poranną gazetę, inaczej się poruszać, sypiać na boku i inwestować alternatywnie.

REKLAMA



Docenienie obszerności oferty nietypowych aktywów trochę mu zajęło – na międzynarodowych aukcjach i w najróżniejszych galeriach, jak się okazało, kupić można wszystko, co mogłoby mieć inwestycyjną wartość. Jako że Nowak był w swoim wcześniejszym życiu posiadaczem niewielkiego ogródka, w swoim zupełnie nowym, polodówkowym życiu mógł wyrzucić do niego przez okno wszystkie wybrane kiedyś nieinwestycyjne meble. Zasinienie na jego czole, polodówkowe, pulsowało na bordowo, jak wypychał przez wąskie okno wykoślawione regały, rozdzierał upięte w tamtym życiu draperie, deptał firanki i tłukł polerowane kiedyś szkło. Budowanie finansowego potencjału wypatroszonego wnętrza rozpoczął od kupna orientalnego dywanu. Orientalne dywany wystawiane są na aukcjach dosyć regularnie, stąd nietrudno mu było znaleźć wzór stosownie orientalny za niecałe 5 tys. euro. Przekornie, wydał je w austriackim Dorotheum, bo wiedział, że od tej pory rachunki na to przedmieście będzie przysyłało już tylko Christie’s albo Sotheby’s. Raz się tylko jeszcze wyłamał i kupił na specjalnej aukcji ram ramę podobną do tej, którą połamał na kawałki przed wyrzuceniem z parteru przez okno. Ramy wystawia się na przykład w paryskim Hôtel Drouot, chociaż katalog takiej aukcji wygląda jak pozbawiony obrazów żart, w którym brakuje polecenia sugerującego pokolorowanie białych miejsc. Nowak zastanawiał się jeszcze, co zawiśnie w nowej ramie – zdjęcie nagich kobiet z londyńskiego Phillips de Pury czy mała zakopiańska akwarela z jednej z krajowych Des. Kupił od razu też kilka innych, już oprawionych obrazów – były na nich głównie pejzaże, trochę koni, a na jednym lekko rozmazani panowie w kapeluszach grali w karty. Wszystkiemu przyglądał się odlany z brązu pies, chyba chart, bo on właśnie jako jedyna rzeźba nie miał głowy skierowanej w kąt pokoju. Nowak średnio przepadał za tymi nowymi posągami, ale przeczytał niedawno, przy porannym polodówkowym wertowaniu gazety, że rynek rzeźby może się w kraju jeszcze ruszyć, jak nazwali to kiepscy dziennikarze. Stopy zwrotu obiecywane przez analityków odwiodły go też od kupienia markowego odtwarzacza, który zastąpić można przecież z łatwością wiekowym fortepianem. Stare płyty, w które zainwestował, można w końcu włożyć do nowej barokowej skrzyni, a skoro w instrument lepiej jest lokować kapitał, można nawet poduczyć się grać.



O poduczaniu mogą mówić ci, których wysłano kiedyś z obojętnie jakim rezultatem na umuzykalniające lekcje. Stara pani Nowak wysłała Nowaka Jana, a ten nie przejawiając ani odrobiny talentu Zimermana, zdołał opanować tylko fragmenty z Mozarta, które odgrywał za każdym razem w innym autorskim tempie. Nie pamiętał już tych fragmentów za dobrze, kupił więc na kolejnej aukcji rozwiązanie dla mniej cierpliwych, wideoinstalację. Osiemnastominutowa wideoinstalacja grała jakieś mechaniczne dźwięki, a że odtwarzał ją na wielkim płaskim telewizorze, zawsze miał w pokoju dziwny niebieskawy poblask. Sztukę wideo kupił na aukcji twórców powojennych, po pozostałe oświetlenie udał się więc do antykwariatów. Najmniejszy i najtańszy był mosiężny kandelabr za kilkaset złotych, drugie miejsce zajęła lampa w stylu art deco, a ostatnie kryształowy żyrandol o wydźwięku tak dworskim, że we wcześniejszym przedlodówkowym  życiu wisieć mógł albo w pałacu, albo w kościele. Świecznik mało okazale prezentował się jednak na podłodze, a postawienie go na fortepianie uniemożliwiłoby grę – kolejne licytacje musiały się więc zakończyć nowymi, inwestycyjnymi meblami. Żeby portfolio było rozsądnie zdywersyfikowane, wybrał aktywa w przeróżnych kształtach i z przeróżnych epok. Okrągły intarsjowany stół na ciężkiej tłoczonej nodze okalały naprzemiennie ustawione plastikowe włoskie krzesła i niskie bordowe foteliki rodem z PRLu. Pod oknem ledwo się zmieściła neostylowa komoda z bogatymi wypukłymi zrobieniami, a po przesunięciu barokowej skrzyni pełnej winylowych płyt, uwidocznił się nawet skrawek orientalnego dywanu, na którym można było postawić witrynkę z biedermeieru.  Skoro wybrał już mebel przeszklony, zaraz po wybraniu jakiejś sofy, nastąpić musiały kolejne niełatwe wybory drobnych bibelotów, które można na takich słabiutkich półeczkach postawić. W myślach miał jeszcze tego porcelanowego słonia, którego przywieźli z żoną z jedynego w życiu wyjazdu do Iranu – potłukł się jak cała reszta, chociaż nawet nie był pierwszy, bo leciał z okna już na całkiem zróżnicowany pod względem materiałów gruz. Nowak pomyślał, że trudno, i powrócił do odkładanego wyboru inwestycyjnej kanapy. Nie zaakceptowałby żadnej z tych ściśle obciągniętych aksamitem czy jedwabiem, twardych ludwikowskich ławeczek na szczupłych nogach, potrzebował przecież czegoś, z czego całkowicie wygodnie można byłoby oglądać lecącą w pętli wideoinstalację. Klasyka designu z lat 70-tych odpowiedziała błyskawicznie na pragnienia duszone jeszcze w przedlodówkowym życiu i miękka Bocca Lip Sofa stanęła na środku pokoju. Czerwona kanapa w organicznym kształcie pełnych warg zachęcała już tylko do tego, żeby w spoczynku przyjrzeć się po raz miliardowy temu, jak odtwarza się niebieskawe wideo – takiej sztuki Nowak nie rozumiał jednak nigdy na trzeźwo. Z najbardziej inwestycyjnych trunków sięgnął tego wieczoru nie po dobrze notowane bordoskie wino, a po liczącą pół wieku whisky, którą w destylarni Macallan przelano kiedyś do ręcznie robionej ozdobnej karafki. Myśląc o setkach tysięcy dolarów, które w Christie’s osiągają czasem podobne butelki, rozkoszował się to zapachem z kieliszka, to wzornictwem karafki, a coraz mniej instalacją. 

REKLAMA


Rozsiadł się wygodnie i wodził bezwiednie wzrokiem po niepasujących do siebie obrazach, było cicho, a płomień świeczki tańczył na przyciężkawym kandelabrze. Kupił też trochę inwestycyjnej porcelany, ale nieczęsto miał chęć na herbatę, więc poustawiał elementy serwisu w wolne miejsca pomiędzy figurkami z witryny. Fajansowe damy z parasolkami ciężko byłoby mu błyskawicznie odsprzedać, założył jednak, że będzie to lokata długoterminowa, z właściwym zrozumieniem niskiej płynności, jaką ma rynek takich figurek. W telewizji w kółko to samo, nie ma komu grać na fortepianie, a gazety przeczytane już do porannej kawy – taką zajęciową pustkę znakomicie wypełniłby biały kruk albo list. W londyńskim Bonhams było co prawda ostatnio kilka wartościowych maszynopisów, ale Nowak zmęczony trochę różnorodnością tej zagranicznej kultury, ukierunkował się na krajową niszę i nabył kilka starych pism z sygnaturami polskich królów. Witryna była już niestety zapełniona dostatecznie, listy gięły się więc w barokowej skrzyni pomiędzy płytami – cóż mogłoby im jeszcze zaszkodzić, jak przeleżały w gorszych warunkach wojny i rozbiory. Jak nie rozumie się łaciny, lektura tych ważnych dokumentów specjalnie nie wzbogaca, dla zwiększenia value-for-money Nowak zapalił jednak dodatkową artdecowską lampę i skupił przez chwilę nieobecny wzrok. Trudno było mu się skoncentrować, a przez ogołocone z zasłon okna przedzierały się zimne mikro-podmuchy niechcianego świeżego powietrza. Wsunął więc stopy z zagłębienia zmysłowej czerwonej kanapy, a na resztę tułowia narzucił jeansowo-futrzany kostium, który w jednym z teledysków wykorzystała Madonna.

Na takie rzeczy polowały już niejedne fundusze inwestycyjne, Nowakowi jakoś się jednak udało i wyrwał dosłownie innym licytującym taki jeansowy okaz z rąk. Jeszcze trochę o tym myślał, chociaż po instalacji widać już było, że leci chyba za długo, więc musi być bardzo późno. Świeca w końcu się dopaliła, a list Zygmunta Augusta cichutko upadł z sofy-ust na orientalny dywan. Inwestycyjną kunstkamerę przepełniło donośne chrapanie, przerywane czasem cichutkim pomrukiwaniem – to pewnie inwestycyjny pies bawił się jeszcze w nocy diamentową rękawiczką Michaela Jacksona. – Aport, aport… – mamrotał nieskładnie Nowak, czując jak budzi go rano język championa championów na niedogolonym policzku. Na nogi postawił go natychmiast dźwięk tłukącego się szkła – to pewnie inwestycyjny pies rozbił cenną karafkę i wylała się na dywan pięćdziesięcioletnia whisky – podparł się na łokciach i zobaczył po raz drugi w tym życiu, jak rozbija się na kawałki słoń-pamiątka z Iranu.  

Autor: Weronika Aleksandra Kosmala – absolwentka International Business SGH i Historii Sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Analityk finansowy Górnośląskiego Towarzystwa Finansowego GTF Sp. z o.o.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz